Babownia opowiadania Barbara Lew

WSZYSTKIE SEKRETY UKRYTE W BUTACH

In Opowiadania by Basia3 Comments

WSZYSTKIE SEKRETY UKRYTE W BUTACH

Barbara Lew

Schodów w całym domu było dokładnie czterdzieści cztery. Tyle samo, ile lat udało się przeżyć jej matce. Zośka zastanawiała się przez chwilę, czy to może jakiś znak, ale jej pragmatyczne podejście do życia zwyciężyło.

-Jakie zabobony ci w głowie kobieto? – powiedziała do siebie, a echo w wąskiej klatce schodowej, prowadzącej do piwnicy lekko zadudniło. Miała dwadzieścia dwa lata i była sama na tym świecie. Minęły cztery tygodnie, odkąd została dorosłą sierotą, ale niewiele zmieniło to w jej stylu życia.

Matka odeszła tak szybko, jak szybko żyła. Z wrodzonym taktem, nie zawróciła nikomu głowy swoją śmiercią. Tętniak zabrał ją z dnia na dzień, a o problemach z nadciśnieniem Zośka dowiedziała się, dopiero porządkując jej rzeczy.

Zostawiła niewiele drobiazgów osobistych, kilka zdjęć, małe puzderko, w którym leżały trzy pierścionki i akt własności posesji po babci. Testament był w drugiej szufladzie i lakonicznie informował, że wszystko należy teraz do Zośki i jest ona jedyną spadkobierczynią mieszkania i nieruchomości w rodzinnej wsi. Słowo nieruchomość brzmiało bardzo dumnie, a w rzeczywistości była to stara chałupa, z której zabrały babcię pięć lat temu, kiedy jej, dla odmiany, Alzheimer zabrał pamięć.

Zośka przystanęła na chwilę, zanim pchnęła zielono brązowe drzwi z długimi metalowymi zawiasami, pomarańczowymi od kilkudziesięcioletniej rdzy. Były zbyt ciężkie jak na obecne standardy i zdziwiła się, że ma do czynienia z takim oporem. Pchnęła je jeszcze raz, tym razem wkładając w tę czynność dużo zapału, aż z łoskotem uderzyły w mur i pozwoliły promieniom popołudniowego słońca, które wpadały przez małe piwniczne okienko, prześlizgnąć się po jej twarzy.

Piwnica wyglądała prawie tak samo, jak dwanaście lat temu, tylko wszystko skurczyło się i było o wiele mniej tajemnicze niż wtedy, gdy jako dziewczynka, schodziła tutaj razem z babcią.

– Ale mi zostawiłaś spadek mamo … starą chałupę, w której teraz nawet myszy nie chcą mieszkać – sapnęła Zośka.

Stara maselnica stała dokładnie w tym samym miejscu co kiedyś. Babcia nie używała jej w czasach, gdy dzieliła dom z Zośką i była jedynie reliktem jej młodości. Pod grubą warstwą kurzu połyskiwały grube weki, zupełnie puste i niepotrzebne, bo jeśli dzisiaj ktoś jeszcze kisi ogórki, wybiera wygodniejsze słoiki z nakrętkami typu „twist”. Były tu jeszcze emaliowane garnki i garneczki, poobijane tu i tam, i czasami pordzewiałe. Znalazły schronienie w piwnicy, bo nikt nie miał serca wyrzucić ich na śmietnik, a były zbyt paskudne, żeby mogły służyć choćby za miskę dla psa. Piwnica pachniała stęchlizną i dzieciństwem.

Zośka przymknęła powieki i westchnęła na myśl o zimnym zsiadłym mleku, takim jakiego teraz już nie ma. To właśnie tutaj, w upalne letnie dni, schodziły wraz z babcią, z niebieską kwaterką w dłoniach, żeby Zośka mogła napić się tego przysmaku. Wyobrażała sobie wtedy, że mleko w garnku to wielka lodowa pustynia, a ona jest potworem, który pochłania lodowe bryły.

– Jak mi te bryły lodu smakowały! – szepnęła do siebie.

Straciła dwie ważne dla siebie kobiety w ciągu jednego roku, ale to ta starsza miała pierwsze miejsce w jej sercu. I teraz to osamotnione serce głośno stukało, jakby chciało przywitać się z miejscem, w którym spędziła kawał dzieciństwa.

W rogu piwnicy stał ciemny zwalisty kształt, pokryty brudnymi pajęczynami. Zośka zaglądnęła tam kiedyś tylko raz, ale babcia ofuknęła ją wtedy dosadnie:

– Nie masz już co robić, że zaglądasz w nie swoje kąty? Zmykaj na górę! – trzepnęła ją ścierką po tyłku, a Zośka zawstydzona, jakby dotknęła czyjejś wielkiej tajemnicy, pobiegła z płonącymi policzkami do kurnika, żeby przytulić się do ukochanej nioski.

Nigdy więcej nie dotknęła już skrzyni, bo wydawało jej się, że babcia skarci ją kolejny raz. Lata leciały, skrzynię pokrywały kolejne warstwy pajęczyn i lepkiego kurzu, a Zośka omijała temat jak jakieś tabu, choć ziarno ciekawości, zasiane tamtego dnia, rosło sobie powolutku i spokojnie. Aż do dziś, kiedy można było bezkarnie zebrać jego plon.

Mama pracowała całe swoje życie i Zośka wiedziała, że tak trzeba, bo były same, a babcia niewiele mogła im dołożyć ze skromnej emerytury. Ale poczucie zawodu i żalu do mamy rosło z każdym rokiem, wraz z tym jak rosła Zośka i zmieniała się w wysoką dorodną kobietę, z ciemnymi jak węgiel włosami, piwnymi oczami i wyraźnie orientalną urodą. Wszystko to, według niej, stało w sprzeczności z jej imieniem.

– Święta Zofia arabska – tak o sobie mówiła, krzywiąc się na samą myśl o tym, jakim cudem mama z babcią wybrały dla niej właśnie to imię. Co miały wtedy w głowie, Bóg jeden wie.

– Gdyby ojciec wybierał dla mnie imię, na pewno nie byłoby takie głupie!- wykrzyczała kiedyś do mamy. Chciała być Dżessiką, Klaudyną albo Julią. Takie imiona nosiły najbogatsze dziewczynki w jej klasie.

– Nigdy nie waż się tak do mnie mówić. I nie wykłuwaj mi oczu swoim ojcem, którego nie masz – zimno odparła tamta, i po raz pierwszy i ostatni uderzyła Zośkę. A właściwie nie uderzyła lecz popchnęła, tak niefortunnie, że dziewczynka upadła i rozbiła sobie głowę. Ten upadek wiele zmienił w jej życiu.

Babcia zastąpiła jej mamę. Podział odpowiedzialności za dziecko nastąpił bez pytania Zośki o zgodę. Po prostu przeprowadziła się na wieś, a mama została w miejskiej kawalerce i odwiedzała je dwa razy w tygodniu. Czasem zabierała Zośkę na weekendy i wypady do kina, ale dziewczynka zaczynała coraz mocniej wierzyć, że to babcia kocha ją mocniej i bardziej szczerze. Nie rozmawiały nigdy o jej upadku, a tylko mała blizna nad okiem przypominała Zośce, że jest jakaś drzazga w jej rodzinie, która wbiła się w życie dwóch najbliższych jej kobiet. Z biegiem lat zasklepiła się i nigdy nie obolała na tyle, żeby rodzinny organizm ją wyrzucił. Z powodu tego rodzinnego sekretu Zośka nie miała ojca, a mamy mogła mieć tylko kawałeczek. Popatrzyła na zakurzony kształt w kącie i pomyślała:

-Tyle lat czekał … poczeka jeszcze kilka dni, aż będę gotowa. Tajemnica wymaga spokoju.

Z westchnieniem, powoli wyszła z piwnicy, a popołudniowe słońce oślepiło ją, połyskując pomiędzy liśćmi leciwego orzecha. Sylwetka przy bramce poruszyła się w jej kierunku. Mężczyzna ubrany w ciemne dżinsy i podróbkę koszulki Adidas żuł gumę, gdy spytał:

-Pani Jędrzejec jak sądzę? Zofia Jędrzejec? – przyglądał się jej z zaciekawieniem – Dokładnie tak mi panią opisano. Jestem zainteresowany kupnem tej nieruchomości, a pani zapewne zechce się jej pozbyć.

Zaskoczył ją. Propozycja została rzucona w trybie oznajmującym, żeby poczuła, że nie ma wiele do powiedzenia.

Zapewne nie zechcę. – odpowiedziała niegrzecznie – To rodzinna pamiątka.

Rozejrzał się z ironicznym uśmieszkiem – O tak, bardzo ładna zbutwiała pamiątka. – Wręczył jej kolorowy kartonik z wizerunkiem brzydkiego niedźwiedzia – Oto moja wizytówka. Jak się pani namyśli, proszę zadzwonić.

Zośka patrzyła jak odchodził. Mocno stawiał stopy na zewnątrz i kołysał się przy każdym kroku. Był szczupły, barczysty i wysoki, dość przystojny, ale sposób w jaki patrzył i mówił, dyskwalifikował go od razu.

Tadeusz Redzinko – przeczytała i schowała malutką kartkę do kieszeni spodni. Postanowiła nie myśleć o nim zbyt wiele i zamknęła dom. Popatrzyła w słońce przez drobinki wirującego zakurzonego światła. Odepchnęła myśl, która natarczywie wysyłała ją do skrzyni, czekającej szmat czasu na to, żeby wyrzucić z siebie jakiś sekret, wsiadła do małego Fiata i pojechała do domu.

***

Czas jest czarodziejem, który zakłada nam magiczne okulary, choć wzrok mamy wciąż nieskazitelny. Patrzymy na wydarzenia z przeszłości i widzimy jakąś projekcję. Niekoniecznie prawdziwą i niekoniecznie taką na jaką zasługujemy. Czasem to my wybieramy rodzaj krzywizny, czy też barwy soczewki. Innym znów razem jest to kwestia przypadku. Zośka też dostała swoją soczewkę i projekcję.

***

Tomek patrzył na piękną dziewczynę, która jego zdaniem mogła mieć każdego faceta, na którego spojrzy.

Dasz radę otworzyć tę skrzynię? – zmarszczyła ciemne brwi przy tym pytaniu.

Wiedział, że to łatwe zadanie, ale postanowił się nie śpieszyć. Zrobił wszystko, żeby musiała się zbliżyć i pomóc mu pchnąć ten stary grat pod ścianę, gdzie mógł bezpiecznie rozbić solidny zamek.

Zośka pachniała wiatrem pomieszanym z wanilią i czymś, czego nie potrafił nazwać. Patrzył, jak podniosła wieko skrzyni i zdusił śmiech, gdy zobaczył kopczyk starych damskich butów.

Koniec zabawy – pomyślał – Nie ma pieniędzy, kosztowności, ani skarbów. Przyglądnął się jej ze współczuciem. Nie rozumiał, dlaczego nie była rozczarowana zawartością kufra, którego otwarcie kosztowało ją stówkę.

-Podoba się? – spytał, bo był ciekawy jej reakcji, ale nie podjęła tematu.

-Odprowadzę cię – delikatnie popchnęła go w kierunku wyjścia z piwnicy

Kiedy zbliżał się do ogrodzenia, zobaczył wysokiego przystojnego faceta, który ze sztuczną nonszalancją wdeptał niedopałek w przywiane przez wiatr drobne kolorowe liście leżące na chodniku i podszedł do bramki. Zmierzyli się wzrokiem i obu drgnęły górne wargi. Jak psom, które nieświadomie przygotowują się do konfrontacji.

– Narzeczona jest w domu? – spytał nieznajomy, a Tomek podjął rękawicę – Może jest, a może nie ma, a pan w jakiej sprawie?

– W jakiej jestem sprawie, to moja sprawa. – odpowiedział i próbował przejść przez bramkę, ale silne i opalone ramię zagrodziło mu drogę. Tomek zatarasował wejście do ogrodu i miał w oczach burzowe chmury, gdy nagle poczuł na szyi ciepłe palce i zdziwiony odwrócił głowę.

– Powiedz panu, że planujemy wyremontować ten dom. Niczego nie sprzedajemy – Zośka miała spokój na twarzy, gdy nachyliła się, żeby cmoknąć go w policzek, a Tomek się nie uchylił. Poczuł wanilię i delikatne mrowienie ma swojej skórze.

– Cóż – Tomek uśmiechnął się do obcego mężczyzny – chyba nie mam wiele do dodania, poza pożegnaniem pana na dobre.

Mężczyzna splunął i odwrócił się na pięcie. Raz jeszcze zerknął przez ramię i przystanął na chwilę – Chciałem dobrze zapłacić, ale nie to nie.

Tomek popatrzył na Zośkę z bliska i nie zdążył o nic zapytać, bo odezwała się pierwsza.

– Przepraszam – powiedziała – nie chciałam cię wykorzystać.

Nie miał nic przeciwko temu.

– Postaw mi za to kawę – mrugnął do niej porozumiewawczo – I opowiedz mi o tej skrzyni.

– Jutro, dobrze? Wpadnij koło siedemnastej, jeśli masz czas – uśmiechnęła się bardzo nieuważnie, podała mu silną dłoń i bez wahania odwróciła plecami, żeby szybko pójść w kierunku domu. A Tomek zagwizdał cichutko, z uznaniem i postanowił, że jutro wybierze się do Zośki z bukietem różowych marcinków.

***

Zośka patrzyła na skrzynię pełną starych butów jej mamy. Większość była tak zniszczona, że trudno było doszukać się w nich śladów koloru. Tylko trzy pary wyglądały, jakby właścicielka miała je zaledwie kilka razy na nogach. Sprawdziła rozmiar i uśmiechnęła się zadowolona. Idealne, numer 37. Pamiętała, że mama miała większe stopy, ale być może to wiek zrobił swoje. Wrzuciła buty do koszyczka, który przyniosła do piwnicy i poszła na górę. Tam pieczołowicie wytarła je z kurzu i brudu, który latami zbierał się na delikatnej skórce, dopieściła bezbarwną pastą do butów i ustawiła w szeregu. Patrzyła jak stały obok siebie, różowo-białe delikatne baleriny na maluteńkiej kaczuszce, czarne sandałki na obcasie, który przypominał szpulkę, i drugie – złote, na klocku, bardzo szykowne, choć zupełnie niemodne.

Wypiła kawę, zjadła jajecznicę i sama nie wiedziała, dlaczego tak kurczowo trzyma się myśli o tych butach. Prawie czuła jak ją wołały.

– Włóż nas – prosiły – nie pogryziemy cię. Tyle lat czekałyśmy zamknięte w skrzyni. Jesteśmy przecież takie ładne.

Dotknęła delikatnie opuszką palca różowej skórki i wyprostowała kokardkę. Podciągnęła nogawkę dżinsów i wsunęła stopę do buta.

Ładnie – uśmiechnęła się do siebie.

Z drugim butem poszło szybko, tylko nagle zakręciło się jej w głowie. Usiadła, a kiedy poczuła się lepiej zobaczyła, że obok niej siedzi drobny jasnowłosy chłopak. Patrzył na nią dużymi niebieskimi oczami, w których można było utonąć jak w smutnym jeziorze. Trzymał ją za rękę i mówił spokojnie.

– Aniu, przepraszam. Wiem, że chciałaś się ze mną związać. Mieliśmy mieć dzieci. Ja wiem, że ci obiecałem więcej niż mogłem dać i cię skrzywdziłem. Ale zakochałem się w innej. Przepraszam. Pójdę już – cmoknął ją w policzek, a ona nie zareagowała.

-Ostatni pocałunek?- zbliżył się, a oddech miał bardzo nieświeży. Zośka poczuła, że jest jej niedobrze od zawrotów głowy i jego zapachu. Nie powstrzymała odruchu wymiotnego.

Podniósł się z ławeczki, na której siedzieli -Widzę, że masz mnie dość Aniu. Więc dobrze się stało. Do widzenia. – odszedł, a ona spojrzała na swoje dłonie, stopy i dotknęła swoich włosów. Nie były jej. Sięgnęła do kieszeni dżinsów, żeby wyjąć puderniczkę i przejrzeć się w lusterku, ale nie znalazła ani puderniczki, ani kieszeni w szeleszczącej bordowej spódnicy. Przykryła dłonią usta, dotknęła blond kosmyka, a potem zwymiotowała na swoje różowo – białe buty i zrzuciła je z nóg z obrzydzeniem.

Znów stała w pokoju starego domu. W dżinsach i białym t-shircie. Podbiegła do lustra i z ulgą zobaczyła w nim swoją twarz okoloną czarnymi włosami . Rozejrzała się po pokoju. Różowe buty z kokardkami, które przed chwilą stały ustawione w szeregu, leżały rozrzucone. Obejrzała je dokładnie, ale były zupełnie czyste. Ani śladu wymiocin.

-Omamy już mam – westchnęła cicho i wyszła z domu. Zamknęła go starannie na klucz i wróciła do kawalerki w Rzeszowie.

***

Kiedy Tomek zastukał do drzwi starej chałupy, dokładnie za pięć piąta po południu, nie zastał w niej nikogo. Niewielka niebieska koperta była zatknięta za skrzydło drzwi i podpisana: TOMEK. Zapalił papierosa i otworzył liścik, trochę zły, a trochę zawiedziony. Pismo Zośki było kształtne, miękkie, lecz lekko chwiejne.

Przepraszam Tomek, ale miałam mały wypadek i musiałam wrócić do Rzeszowa. Daj mi dwa dni i wypijemy obiecaną kawę. Pojutrze przyjadę i będę miała do Ciebie prośbę o pomoc w ogrodzie. Będę tutaj już od 15. Przyjdź, proszę. A jeśli masz porządną łopatę, może się przydać, bo wszystkie tutaj są stare i zardzewiałe.

Mam nadzieję, że do zobaczenia.

Zośka

Wiedział, że zjawi się punktualnie, bo wciąż pamiętał zapach wanilii i ciepło jej skóry. Randka z łopatą w tle. Zaśmiał się, poszedł do domu, wyczyścił sprzęt i zaniósł łopatę pod starą chałupę już tego samego wieczoru, żeby za dwa dni nie iść do Zośki z nowym bukietem marcinków w jednej, i łopatą, w drugiej ręce.

***

Nie wytrzymała. Z samego rana, kolejnego dnia po incydencie z różowymi butami, Zośka pokarmiła i wyściskała kotkę Zuzię. Wypiła kawę, czarną i bez mleka, zjadła bułkę z dżemem truskawkowym i pobiegła do swojego „malucha”.

Jechała jak wariatka, żeby znowu spojrzeć na buty mamy. A może nawet ubrać kolejną parę. Była przygotowana. Wiedziała, że coś może się wydarzyć i chciała tego spróbować.

Otworzyła bramę i zaparkowała na podwórzu. Dom wyglądał wesoło, bo poranne słońce wpadało do środka przez zakurzone szyby i tańczyło na grawerowanych szybkach kredensu. Buty stały tam, gdzie je zostawiła. Nie myślała długo. Zdjęła trampki i wsunęła stopy w czarne sandałki na szpulkowych obcasach. Tym razem, coś jak gdyby pstryknęło w jej mózgu.

Kiedy otrzeźwiała, poczuła, że męskie dłonie popychają ją w kierunku jakiejś ściany. Było ciemno, a źrenice potrzebowały czasu, żeby przyzwyczaić się do mroku.

– No widzisz? Zmiękłaś. Po co się tak szarpałaś Aniu. Przecież chcesz tego tak jak ja. Inaczej byś tutaj nie przyszła – chłopak szeptał jej do ucha, jednocześnie ściskając ją z całej siły za nadgarstki. Miał dziwny miękki akcent, ale Zośka go nie rozpoznała. Przygniótł ją swoim ciężarem do drewnianej ściany i zaczął całować ucho. Było mokro i niemiło.

– Poczekaj chwileczkę – powiedziała i zamarła na dźwięk własnych słów. To był głos jej mamy, choć brzmiał młodziej i drżał.

– Mogę na ciebie jeszcze raz spojrzeć? – spytała, a chłopak odsunął się o kilka centymetrów i w promieniu światła, który zaglądał do pomieszczenia przez szparę w deskach, Zośka zobaczyła ciemnowłosego mężczyznę. Był przystojny i miał bezczelne ciemne oczy. Jej oczy … Wyszczerzył ostre białe zęby w drapieżnym uśmiechu i jedną ręką złapał ją za gardło, a drugą sięgnął pod spódnicę. Szyję drasnął złoty sygnet i poczuła lekki ból.

– Wystarczy. Czas na ostrzejszą zabawę – powiedział. A Zośka ostatkiem sił zrzuciła ze stóp czarne sandałki.

***

Czy się bała?

Jasne, że tak. Siedziała na łóżku babci, w starym wiejskim domu. Ze ścian spoglądał na nią zafrasowany Jezus i zapłakana Matka Boża. Pewnie znali wszystkie sekrety ukryte w butach mamy, ale nie mieli jak o tym opowiedzieć. Złote sandałki lśniły kusząco. Wczoraj wydawały się jej brzydsze, ale dzisiaj, w blasku słońca, wyglądały naprawdę niezwykle.

Pora zmierzyć się z ostatnią parą butów – pomyślała, a usta wykrzywił jej szyderczy uśmiech. Była ciekawa, czy wróci z tej podróży. Zatarła ręce, chuchnęła w nie, żeby dodać sobie animuszu i otrzepała bose stopy z kurzu. Tym razem trzask w mózgu był ostry i oślepił ją na ułamki sekundy.

Otworzyła oczy i zorientowała się, że stoi w tym samym pokoju. Wciąż była w domu babci. Nigdzie się nie przeniosła. Słońce świeciło równie mocno.

U jej stóp leżał czarnowłosy chłopak, który niedawno całował jej ucho. Bezczelne czarne oczy patrzyły nieruchomo przed siebie, a na twarzy widać było jeszcze resztki zdziwienia. Kałuża krwi, powiększała się szybko i dotykała palca, na którym chłopak miał złoty sygnet z wizerunkiem Uruborosa. A w jej dłoni tkwiły duże nożyce krawieckie. Upuściła je ze zduszonym krzykiem.

Babcia wpadła do pokoju i zamarła. Patrzyła przerażona na nieruchome ciało, a potem zaczęła potrząsać Zośką.

– Ania! Ania coś ty zrobiła! Zabiłaś Igora? – Zośka próbowała ustać na nogach, choć było jej słabo i czuła, że znów zwymiotuje. Babcia była silna i wciąż młoda. Posadziła ją na łóżku.

– Powiedziałaś mu o ciąży? Nie chciał ciebie i dziecka? – babcia głaskała ją po twarzy, tak jak kiedyś, gdy Zośka była mała, ale skóra mamy była inna, a dłonie babci młodsze, niż te, które Zośka znała i było to dla niej nowe doznanie.

Nie wiedziała co odpowiedzieć, więc tylko pokiwała głową. Patrzyła na człowieka, który umarł na podłodze jej rodzinnego domu. Ojca, którego nigdy nie miała. Czy było czego żałować?

Babcia stanęła na wysokości zadania. Mówiła do niej cały czas, jednocześnie zbierając ręcznikami krew z podłogi. Zośka patrzyła i zastanawiała się, czy babcią kieruje doświadczenie kobiety, która dużo widziała w życiu, czy może raczej szok.

– Dobrze, że nikt go tutaj nie znał. Chłopak z obcego kraju i bez dokumentów może zniknąć bez śladu. Spalimy co się da. Ogród mamy duży, więc pochowamy go o tam, na końcu. Pod tą wielką topolą. Zostanie z tobą na zawsze – babcia popatrzyła na Zośkę i nagle zaczęła cicho płakać. Ramiona jej drżały, a dłonie poplamione krwią Igora, rozcierały i łzy i krew na opalonych policzkach.

Zośka pomyślała, że pora zdjąć złote sandałki. Podeszła do babci, objęła ją i powiedziała – Dziękuję mamo. Za wszystko. A potem zdjęła buty.

Jezus i Matka Boża czekali na nią w tym samym miejscu co wcześniej. Jeszcze bardziej zafrasowani i smutni. Cała reszta znikła.

***

Zośka wyszła na podwórze, a potem spokojnym krokiem ruszyła w kierunku wysokiej topoli. Piękna i srebrzysta szumiała śpiewnie. Obie, Zośka i topola, były jak siostry, spokojne i silne. A więc, jeśli wszystko co zobaczyła jest prawdą, był tutaj od zawsze. Jej ojciec. Ciemnooki i ciemnowłosy, brutalny i samolubny. Martwy. Miał na imię Igor.

U stóp topoli rósł barwinek i zdziczały krzak róży herbacianej. Zośka pamiętała, że kiedyś był piękny i bujny, a mama go lubiła. Czasem siadała pod nim na trawie i mówiła dziecku, żeby dało jej chwilę pomyśleć. To tutaj. Zośka miała pewność.

Wróciła do chałupy i napisała liścik do Tomka. Jeśli mu zależy, znajdzie wiadomość zatkniętą pomiędzy dwie połówki drzwi. Potrzebowała pomocy przy odkopaniu grobu. Chciała sprawdzić, czy wszystko co zobaczyła jest prawdą, czy też może jej umysł potrzebuje pomocy, bo ogarnia ją szaleństwo. Później sięgnęła do kieszeni dżinsów i wyciągnęła wizytówkę Tadeusza Redzinko.

***

Tomek stanął pod drzwiami starego domu, z różowym jesiennym bukiecikiem w spoconej dłoni. Nie musiał pukać, bo Zośka znienacka otworzyła drzwi i uśmiechnęła się do niego samymi ustami. Oczy pozostały czujne i badały jego twarz. Przyjęła bukiet bez żadnego komentarza i powiedziała:

– Mogę ci zaufać? Potrzebuję pomocy. Muszę zrobić coś bardzo trudnego i sama się boję.

– Dobrze – zgodził się niewiele myśląc, bo chyba spodziewał się kolejnej skrzyni z butami.

– Chodź i weź łopatę – wzięła go za rękę i pociągnęła w kierunku wysokiego starego drzewa, które lśniło w oddali. Szli w milczeniu, a Tomek nagle poczuł lekki skurcz w żołądku. Zrozumiał, że to nie była romantyczna randka. Przynajmniej nie w tej chwili.

Kiedy stanęli pod srebrzystym drzewem, Zośka przysunęła się do niego, a później położyła głowę na jego piersi. Objął ją niezgrabnie.

– Zośka, co będziemy robić?

– Kopać. Będziemy kopać. Chcę znaleźć ciało mojego ojca. Myślę, że leży tutaj od bardzo wielu lat.

Wskazała na dziki krzak herbacianej róży – To tutaj. Jestem prawie pewna.

Tomek splunął i zaczął kopać, bardzo uważnie i delikatnie. Słońce powoli się obniżało i barwiło drzewo nad nimi. Po kilkunastu minutach łopata zawadziła o coś twardego, a Zośka zbladła i trzymając się za brzuch, osunęła na kolana.

***

– Skąd wiedziałaś, że jest tam pochowany? – Tomek nareszcie zadał to pytanie, bo dziewczyna w końcu przestała się trząść. Jego własne przerażenie powoli zrobiło miejsce dla innych uczuć, ciekawości i empatii.

– Ja wiem, że trudno będzie w to uwierzyć … ale … ubrałam te stare buty mamy. Wiesz, te ze skrzyni. Były ładne i chciałam je przymierzyć. I wtedy zobaczyłam wszystko. Mamę, jego, krew i babcię.

Zośka mówiła i gryzła przy tym paznokcie. Opowiedziała mu o butach, o zranionym sercu, gwałcie w ciemnej stodole i nożycach krawieckich. A on słuchał i zastanawiał się, ile w tym prawdy, a ile szaleństwa.

– Chcesz go tam zostawić? – spytał z niedowierzaniem, a ona odparła:

– Chyba tak. Tyle lat tam leżał. Ma tam swoje miejsce, więc nie będę tego zmieniać. Poza tym one nie żyją. Mama i babcia. Musiały mieć powód. Tak wybrały.

Tomek patrzył na śniadą skórę Zośki, która przymknęła oczy. Siedziała na dużym starym łóżku, zwieńczonym obrazem Jezusa w Ogrójcu. Obejmowała ramionami kolana i zwinęła się w ciasny kłębek. Spojrzał jeszcze raz na obraz i zauważył, że Jezus uśmiecha się bardzo delikatnie. Maryja, która spoglądała w jego stronę, z drugiego świętego obrazu, też wyglądała na zadowoloną.

Przytulił Zośkę, a potem niezgrabnie odgarnął ciemne włosy i cmoknął ją w policzek.

– A co będzie z domem? – spytał.

– Przecież jest chętny kupiec. Posprzątamy. Zasiejemy trawę. Zabiorę stąd to co ważne. A potem pożegnam to co nigdy ważne nie było – choć jeszcze drżał jej głos, Zośka była pewna, że decyzja, którą właśnie podjęła nie była ani pochopna, ani nieprzemyślana.

***

Kiedy Tadeusz Redzinko podniósł słuchawkę wysłużonego beżowego telefonu, głos Zofii, który poprzez lekkie trzaski dobiegał do niego z oddali, był mocny i pełen pewności. Chciała sprzedać dom. Nie zastanawiał się długo i złożył ofertę, którą kobieta później podbiła, a on, uśmiechając się w duchu, zaakceptował. Formalności zajęły im trochę czasu, a Zofia Jędrzejec chciała też przewieźć niektóre pamiątki do małego domku, który kupiła w okolicy Birczy. Zabrała stare obrazy z Jezusem i Maryją, wysłużone łóżko, kredens z ładnymi szybkami i jakiś stary kufer. Nie śpieszyło mu się. Był zadowolony z dobitego targu i dobrej ceny, bo działka była naprawdę piękna.

Miesiąc później Tadeusz Redzinko wszedł przez starą bramkę na podwórko, ocienione starymi jabłoniami, śliwami i gruszami, a później skierował się ku widniejącemu w oddali srebrzystemu drzewu, którego nazwy nie znał. Szumiało zachęcająco. Kobierzec wesołej młodej trawy wokół drzewa, która wyglądała na świeżo wysianą, zapraszał. Miał wrażenie, że trawa szepce do niego:

– Usiądź i dotknij mnie.

Położył rękę na ciepłej ziemi, poczuł delikatne mrowienie i zakręciło mu się w głowie. Upadł na miękką młodą darń, a kiedy podparł się ręką, która z jakiegoś powodu wyglądała obco, zobaczył na palcu sygnet z okrągłym smokiem. Zerwał się i zrobił krok w tył. A kiedy znowu spojrzał na swoje dłonie nie było już sygnetu, a na nadgarstku lśnił znajomy złoty zegarek.

– Za dużo pracuję – powiedział głośno do siebie, odwrócił się i poszedł w kierunku domu. Słyszał jak srebrne drzewo go woła:

– Chodź bliżej, usiądź na trawie – ale obejrzał się tylko raz i postanowił, że jutro z samego rana zamówi drwali.

Bo przecież drzewa nie mają prawa mówić.

KONIEC

P.S. Opowiadanie jest moją własnością, w świetle przepisów o prawach autorskich i własności intelektualnej. 

Share this Post